SKARBY DUCHA GÓR…. rzecz o Karkonoskiej Marce Lokalnej
Jeleniogórski KOCIOŁ , chciałoby się powiedzieć. Wcale nie Kotlina Jeleniogórska. Kocioł tak wielu tradycji, że na proste pytanie o korzenie, nie ma prostej odpowiedzi. Są tacy, którzy gdy gdzieś przyjeżdżają, zaraz pytają o to, co i skąd się wzięło, a tu odpowiedź wcale nie jest łatwa. Dolny Śląsk, to jeden z najbardziej różnorodnych kulturowo, polskich regionów. Więc gdy na kiermaszu w Karpaczu spotykam osobę z werwą opowiadającą o atrakcjach i tradycjach, przystaję. Dorota Goetz wraz z animatorami Lokalnej Grupy działania Partnerstwo Ducha Gór, od lat stara się jednoczyć mieszkańców wokół tego, co lokalne i „lepić” ten tradycyjny kocioł. A jest z czego. Ci, którzy na Dolnym Śląsku mieszkali przed II wojną, często mówili o sobie po prostu Ślązacy. Co nie zmienia faktu, że mieli korzenie austriackie, czeskie, pruskie, polskie, bawarskie czy węgierskie. Potem, na skutek powojennych ustaleń, nagle nastała tu Polska. Na miejsce wysiedlonych, przywieziono półtora miliona innych; z polskich Kresów wschodnich, z południa Polski po akcji „Wisła”, ale nie tylko. Przyjechali reemigranci polscy z Bukowiny rumuńskiej, z Bośni, czy Francji, była grupa uchodźców z Grecji. Ależ ciekawie musi tu wyglądać ten kulinarny kocioł !
Nić tradycji tak trudno odszukać na tym terenie, a jeszcze trudniej sprawić, by miała ona swój dalszy ciąg. Dlatego Dorota Goetz cieszy się, że w jednej z naukowych publikacji o tyglu kulinarnym Dolnego Śląska, znalazły się odniesienia do obecnie działających lokalnych producentów. „Nasze myślenie, znalazło potwierdzenie gdzie indziej”- mówi w rozmowie ze smakujzycie.pl. A mnie cieszy to, że w galerii Grupy Działania w samym centrum turystycznego Karpacza, mogę zasmakować tradycji przez duże „p”. I to też nić, która łączy.
„Kraina Ducha Gór”, „Partnerstwo Ducha Gór”, Skarby ducha gór” … oj dużo tego „ducha”. Ale animatorzy działający w ramach tej Lokalnej Grupy Działania, z konsekwencją budują karkonoską lokalną markę. Zarejestrowali ją pod nazwą SKARBY DUCHA GÓR i przyznali ponad 20 certyfikatów rzemieślnikom, artystom, producentom, usługodawcom (pełna lista przyznanych certyfikatów – tutaj). Bezcenne źródło wiedzy dla tego, kto przyjeżdża tu po raz pierwszy i szuka skarbów tego regionu. W przewodnikach Lokalnej Grupy działania i na jej internetowych odsłonach, znajdziemy informacje o hodowcach ryb, o tym jakie szlaki wybrać ze względu na lokalne tradycje i co pokazać dzieciom. No i rzadko kiedy – tak jak w Karpaczu – na jednej z głównych ulic miasta, znajdziemy Galerię Produktu Lokalnego, gdzie pokazywane są prace ludzi tworzących z własnych tradycji albo tradycję kształtujących. Ma rację Dorota Goetz, gdy mówi, że to właśnie na takie inicjatywy, powinny być przekazywane publiczne pieniądze. Efekty pracy Grupy działania widać także na konsekwentnie zaprojektowanych z lokalnym logo, tablicach informacyjnych dla turystów. A gdy się przyjedzie podczas dorocznego Festiwalu Ducha Gór, to jest szansa spotkania na jednym miejscu lokalnych producentów, uczestniczenia w warsztatach i wycieczkach, jednym słowem zasmakowania tego, co w regionie przesączone tradycją.
Nie sposób nie wspomnieć, że wszystko to przydarza się dzięki inicjatywie ludzi i wieloletniej pracy. W tym przypadku zapoczątkowanej w 2005 r. przez gminę Mysłakowice. To ona doprowadziła do uzyskania pierwszych europejskich środków. Potem było powstanie fundacji, kolejne europejskie projekty, tym razem już dla 3 gmin, a w końcu powstanie stowarzyszenia producentów, usługodawców, prywatnych osób, liczącego dziś ok. 90 członków.
Dla mnie, niemal symbolicznym zakończeniem tej wizyty w Karpaczu, jest ranek ostatniego dnia, gdy ze zdziwieniem odkrywam w bufecie śniadaniowym mojego pensjonatu, że jeden z dobrze znanych mi serów z tego regionu, prezentowany jest z dumą na stole jako „produkt regionalny”. Menadżerka mówi, że to próba. Właściciele chcą zobaczyć, czy klienci przyjmą tę próbę z zainteresowaniem. Ja mam nadzieję, że tak. Chwalenie się tym, co lokalne, to rzadki widok w polskich hotelach czy pensjonatach…. Ale to było na końcu. Wcześniej musiałam koniecznie dowiedzieć się, jak udaje się „lepić” ten „kocioł” z tradycjami. Stąd rozmowa z Dorotą Goetz, dyrektorem biura Stowarzyszenia Lokalna Grupa Działania Partnerstwo Ducha Gór.
smakujzycie.pl: Mówicie o galerii, że jest wyjątkowa. Na czym ta wyjątkowość polega ?
Dorota Goetz: Na tym, że my odważyliśmy się… zupełnie niekomercyjnie… tworzyć przedsięwzięcie, które ja nazywam „społeczno-gospodarczym”. Tak naprawdę, to jest po prostu ekonomia społeczna. Jako stowarzyszenie; prowadzimy działalność odpłatną, zgodnie z przepisami prawa. Nie zarabiamy na tym, w związku z tym nie mamy czysto komercyjnego charakteru. Bo wychodzimy z takiego założenia, że to człowiek ma zarabiać czyli producent, a nie pośrednik. W zasadzie jakby w tym momencie stajemy się pośrednikiem. Zwykle takie pośrednictwa źle się kończą; albo te produkty tracą swoją jakość, bo producent musi obniżyć swoją cenę, by ktoś inny mógł na tym zarobić… oczywiście jest to też zrozumiałe rynkowo… ale nam chodzi o coś innego. Chcemy oczywiście, by producenci sprzedawali, ale chcemy też, by mieli do tego motywację. Problem bowiem w tym, że takie produkty nie są robione na większą skalę, czyli taką, by pozwalały człowiekowi żyć. Często więc jest tak, że są dodatkowym źródłem dochodu, pasją, kultywowaną tradycją, własnym pomysłem i tak dalej. Zwracamy uwagę na to, by te produkty odnosiły się do tradycji istniejących w naszym regionie. Jasne jest dla nas, że kultywować tradycje w sposób bezpośredni, jest już dziś bardzo trudno. Zależy nam więc na tym, by podtrzymywać pewne dziedzictwo kulturowe, czy to w sferze kulinariów czy to w sferze rzemiosła, jednak nie zawsze przełożone wprost. Przysłowiowa „babcina serwetka”, nie zawsze jest atrakcyjna dla turystów. Staramy się więc być kreatywni ….taką serwetkę można założyć na słoiczek miodu i przybiera to zupełnie innych charakter. Natomiast w sferze organizacyjnej… dlaczego to także jest to przedsięwzięcie wyjątkowe? Na przykład dlatego, że wszyscy którzy sprzedają w naszej galerii, są naszymi członkami (stowarzyszenia) i mają wpływ na to, jak ona funkcjonuje. Ustalamy wszyscy ceny, narzucaną marżę…. Jasne jest, że musimy zarobić na człowieka, który to sprzedaje, bo musi ktoś być na stałe, nie ma innej opcji… i musimy zarobić na utrzymanie tego pomieszczenia. I to jest wszystko. I dlatego mówię, że jest to jakby przedsięwzięcie społeczno- gospodarcze. Bo z jednej strony musi to mieć podstawy ekonomiczne, analizujemy potrzeby klientów…. ale z drugiej strony nie wciskamy ludziom kitu. Nie wciskamy czegoś, z czym się kompletnie nie zgadzamy….znamy tych wszystkich producentów …. nawet gdy widzimy jakiś element, który nam się wydaje podejrzany albo niewłaściwy, to mówimy, że ta osoba musi to zmienić. I na tym też polega nasza praca z tymi producentami; w sposób praktyczny, życiowy przekładamy na życie ich pasje, możliwości, pewne tradycje…Przekładamy to na …że tak powiem…język współczesnego życia, na sprzedaż, ale nie …w sposób drapieżny. Dopóki jesteśmy w stanie finansować to z różnych środków publicznych, trochę wspierać, trochę zarabiać ….
S:…bo mają w tym udział środki publiczne…
DG: Tak. O tyle, że sama galeria uzyskała dofinansowanie na 2012 rok, z Funduszu Inicjatyw Obywatelskich ( rządowy program wsparcia organizacji pozarządowych w procesie budowy społeczeństwa obywatelskiego FIO). Ja trochę nie wierzyłam, że dostaniemy na to środki, dlatego że założyłam tam pieniądze na zatrudnienie…..pomyślałam sobie tak: albo dostaniemy na to co potrzebujemy, albo to nie ma sensu. Ujęliśmy tam między innymi zatrudnienie animatora, czyli kogoś, kto będzie się zajmował pracą z producentami…. bo ten sprzedawca nie jest tylko sprzedawcą. To jest inna formuła. Ten sprzedawca jest nim w stosunku do klienta, ale w stosunku do producenta, jest tak naprawdę animatorem. To trudne i odpowiedzialne zadanie. Kształtujemy bowiem tak naprawdę pewną rzeczywistość. Założyliśmy więc we wniosku zatrudnienie animatora, wynajęcie pomieszczenia i wszystko co nam się wydało ważne. W tym projekcie założyliśmy debaty, rozpoczęcie też kreowania marki lokalnej, to co nam się udało spiąć w tym roku.
S: Napisaliście, że środki publiczne powinny być zaangażowane, bo….
DG: Dlatego, że tego rodzaju pomysły, póki co, w naszym kraju muszą być wspierane środkami publicznymi, bo inaczej będziemy mieć komercję. To było w uzasadnieniu.
S:Tego rodzaju, czyli jakie?
DG: Kultywowanie tradycji, rzemiosła, także artystycznego, produktów spożywczych itd….jeżeli nie będziemy świadomie na to wpływać, i jeszcze dodatkowo, jeśli nie będą zajmowały się tym osoby, które wiedzą o czym mówią….. to będziemy mieć do czynienia z takimi produktami z jakimi mamy do czynienia masowo. I po prostu zeżre nas to. Dla mnie jest to tak ważne, jak …nie wiem… dla kogoś może być teatr.. To jest niesłychanie ważne dziedzictwo, ale ono jest strasznie nieuchwytne, dlatego strasznie trudne. Jeżeli odejdą na zawsze ludzie, którzy znają tę tradycję, nawet już przekazaną przez kolejną osobę…. to taki naród jest po prostu ubogi. Tylko trudno to wytłumaczyć, choćby przy okazji starań o zdobycie środków. Bo o wiele łatwiej jest wyremontować pałac, nawet przydrożną kapliczkę …bo ona jest i funkcjonuje. A tutaj tego nie widać po prostu. I jeśli tego dziedzictwa nieuchwytnego, my nie uchwycimy, nie zatrzymamy w tym produkcie, czy duchu tego produktu, to będziemy o tyle biedniejsi.
S: Ale udało się przekonać…
DG: Tak, zadziałał właśnie ten argument. Iż pomysł jaki mamy – świadomego wpływania na to…że ten pomysł, nie ma szans powodzenia komercyjnego. Bo takie próby były, ja wiem o jednym w Jeleniej Górze, ale on normalnie nie ma szans powodzenia. Dlatego, że ten człowiek, producent, gdy robi pięć albo dziesięć rzeczy, albo nawet sto…. nie sprzeda tego za taką cenę… choćby ze względu na koszt materiału i własnej pracy…. a będzie się opłacało jakiemuś pośrednikowi. Z FIO dostaliśmy ok. 100 tysięcy na uruchomienie. Pomysł miał być zrealizowany w Jeleniej Górze, bo tam funkcjonowaliśmy. Dosłownie w tym samym czasie gdy dostaliśmy środki, zadzwonił burmistrz Karpacza i powiedział „mam dla was fajny lokal”… bo robiliśmy już wcześniej próby w Jeleniej Górze, ale to było złe miejsce…. powiedział, „bardzo mi się podoba ten pomysł, mam dla was fajne miejsce, przyjedźcie zobaczyć”. To był niesamowity zbieg tych dwóch wydarzeń i to pozwoliło nam na start, z mniejszą dawką stresu. Bo nie wiedzieliśmy, czy wynajmując lokal odpłatnie, to wszystko nam się uda. To był element gospodarczego ryzyka. Natomiast z pomocą środków publicznych, mogliśmy spokojnie zatrudnić człowieka, animatora i sprzedawcę równocześnie, zaczęliśmy organizować debaty w środowisku lokalnym na temat marki lokalnej i tłumaczyć, po co jest to nasze przedsięwzięcie. Dało to nam finansowe bezpieczeństwo, mieliśmy na czynsz… burmistrz udostępnił nam ten lokal po bardzo obniżonej cenie. Lokale na głównej ulicy w Karpaczu, jak można się domyślić, są bardzo drogie. Dzierżawy zgodnie z prawem samorządowym są możliwe do 3 lat bez zgody rady… będziemy występować o przedłużenie. Jesteśmy dobrej myśli, mamy nadzieję, że ludzie to docenią, aczkolwiek ..myślę, że bardziej doceniają to turyści…nie wiem jak doceniają to mieszkańcy, bo zawsze jest jakaś gra interesów. Zawsze są jakieś inne miejsca z tak zwanymi pamiątkami i innymi produktami, które maja z nami kłopot, bo wprowadziliśmy zupełnie inną jakość. Coś, czego nikt nie ma. I już widzimy co się dzieje; zamiast współpracować, ludzie zaczynają podglądać i zaczynają KOPIOWAĆ, te produkty.
S: A ta „inna jakość”, to?
DG: Moim zdaniem, to jest ta prawdziwość. Nie dość, że dbamy o wygląd tego produktu, to prawdziwość polega na tym, że to „pani Jola robi te hafty”, a nie maszyna. „Pani Basia robi tamte obrazki, a pani Alina która ma prawie 90 lat, pisze te wiersze”. To jest moim zdaniem ta jakość. To są ludzie, którzy za tym stoją. Gdy ktoś robi przysłowiowe aniołki, czy przetwory, to to jest ta osoba, która to robi. Dla mnie jest jasne, że gdy coś pojawia się w większych ilościach, to nie może być prawdziwe. Bo taka osoba o jaką nam chodzi, nie może nic wykonywać taśmowo. To nie jest żadna „ściema”, ale faktyczne, realne produkty, robione przez realnych ludzi stąd. A nie masowo do sprzedaży pamiątkarskiej. Ale dlatego właśnie, ten produkt będzie zawsze w trudniejszej sytuacji.
S: Czym się kierujecie, wybierając produkty?
DG: Czasem ludzie trafiają do nas, czasem my rozpytujemy na jakichś spotkaniach; czy ktoś robi przetwory, czy piecze chleb, robi coś specyficznego w rzemiośle… Szukamy osób prawdziwych i świadomych. Nie ma jednej rzeczy, którą się kierujemy. Mamy na przykład panie, które wyszywały, ale były to takie ..powiedzmy rzeczy z gazetki. Zaczęliśmy je pytać o tradycje rodzinne w wyszywaniu. Czasem ludzie, nie wiem… pewnie z różnych powodów… odcinają tradycje grubą kreską. Rzadko zdarza nam się natknąć na osoby, które rzeczywiście, w sposób świadomy, kultywują rodzinne tradycje. Bardzo często zdarza się tak, że jeśli są to osoby ze wschodu, to ich tradycje zostały wycięte przez komunę. W sposób makabryczny. Nie można było mówić, że jest się z Ukrainy, z Białorusi, terenów kiedyś polskich… nie można się było do tego przyznawać, że za płotem mieszka ktoś spod Wilna albo Litwin. Mam wrażenie, że ten strach miał tu duże znaczenie. I to jest coś, co naprawdę wymaga publicznych pieniędzy. Bo dokopanie się do tego teraz, wymaga bardzo dobrego kontaktu z tymi ludźmi i czasu.
S: Można więc powiedzieć, że szukacie tradycji?
DG: Czasami tak. Podam przykład. Przyszła do nas pani Basia – emerytowana nauczycielka i mówi, że lubi robić przetwory. Gdy zaczęliśmy z nią rozmawiać, to okazało się, że robi je tak, jak babcia robiła. Ona ma to w tradycji rodzinnej. Ale na początku były to zwykłe przetwory… nie jest to jakieś nie wiadomo co, jakieś danie specyficzne i rozpoznawalne… ale gdy zaczęliśmy wyciągać stare książki kucharskie, szukać po archiwach… i wtedy pani Basia, czy ktoś inny jest w stanie powiedzieć „tak, to robiła moja babcia”. Pytamy więc „to dlaczego pani nie robi?” . „Aaaa, jakoś zapomniałam”. To są, wydawałoby się, proste rzeczy. Trzeba na to czasu, by z tymi ludźmi rozmawiać, aby ich doprowadzić do tematu, nie wprost, ale czasem krętymi ścieżkami. Doprowadzić ich do tradycji, które znają, a które zapomnieli.
S: To szczególny region. Tu już nie ma ludzi, którzy tu mieszkali stosunkowo niedawno, biorąc pod uwagę rodzenie się tradycji, a mieszkają inni. Tworzy się nowa tradycja?
DG: To są trzy drogi i staramy się ludziom je także tłumaczyć, jeśli chodzi o produkt. Albo jest tak, że ktoś mówi „moja babcia to robiła”. Więc pytamy „skąd ty jesteś?” No i dowiadujemy się, że na przykład z obszaru obecnej Białorusi. Wtedy dopiero zaczyna się rozmowa … Co się okazuje? Ludzie zaczęli zadawać sobie pytania, na które w ogóle nie zwracali uwagi. Okazało się, że pani Basia robi znakomite orzechowe rogaliki….. nazwaliśmy je oczywiście teraz karkonoskie… ale to jest tradycja galicyjska. Bo ona ma korzenie austro – węgierskie. To są niesamowite historie, gdy się zaczyna to drążyć. Czyli szukamy tego, co ci ludzie ze sobą przywieźli, i jakie korzenie ze sobą noszą. Druga droga jest taka, że o odkrywamy tradycje, które na tym terenie były, a nie są koniecznie nasze. Tak jest na przykład z piernikami. Zaczęliśmy w mojej rodzinie się tym interesować, bardzo nam się to z dziećmi spodobało, a potem zaczęliśmy grzebać w historii. Przewodnik, który kiedyś wydaliśmy, trafił do rąk pań z Muzeum Etnograficznego, które do nas zadzwoniły. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że na tych ziemiach są tradycje piernikarskie. I tak zaczęliśmy docierać od tej drugiej, innej strony. A trzecia droga, moim zdaniem, jest taka, że zawsze mogą się tworzyć jakieś nowe tradycje, one się też gdzieś musiały kiedyś zaczynać. Innym przykładem tej drugiej drogi, są koszule z haftem zachełmiańskim. To jest haft, który został tutaj znaleziony. Czyli to jest tradycja niemiecka. Dlatego niektórzy mają z tym problem. Z uznaniem tego..że tak powiem. W związku z tym pomyśleliśmy: „jeśli to jest trudne, przerzućmy to na coś, co łatwiej będzie zaakceptować , chętnie nabyć. Przerzućmy haft z koszuli na bransoletkę”.
S: A dlaczego to miałby łatwiej zaakceptować?
DG: Bo koszula kosztuje kilkaset złotych. Dla wielu jest to trudne do nabycia. Więc panie (producentki)….tak to też traktują. Powiem szczerze, ja się do końca z tym nie zgadzam, ale z drugiej strony podziwiam panią Jolę i panią Ewę. Nie zależy im, by sprzedawać to nie wiadomo jak….i tak to przybrało inny – bardziej elitarny charakter. Nie wiem, może to także jest dobrze. W każdym razie, to jest ta druga droga. Trzecia droga jest taka, że tę tradycję można tworzyć od nowa. Dla mnie takim przykładem…nie wiem czy to można nazwać tradycją, czy nie, ale to jest coś, co mi się podoba… artystyczne rzemiosło prezentowane na przykład przez Beatę Makutynowicz. Wymyśliła sobie, że ze starego drewna, starych gwoździ, można zrobić bardzo fajne rzeczy. A na początku do nas przyszła z malowanymi aniołami. Gdy je zobaczyłam ….. to powiedziałam, że wszyscy takie malują i żeby wymyśliła coś innego, wyjątkowego. I wymyśliła. Trudno mi powiedzieć, czy to jest tradycja, czy nie, ale nam się podoba. Innym przykładem, jest artystyczna biżuteria witrażowa Agnieszki Ślipko. A przecież są przebogate tradycje szklarskie na tym terenie… huta Julia, Szklarska Poręba. Akurat tradycja nie dotyczy biżuterii, ale uważam że to fajny aspekt, bo skoro te tradycje były, a ona robi to w sposób przetworzony artystycznie, to jest naprawdę fajne. Więc dla mnie to są przykłady….takiego artystycznego przetwarzania już pewnych elementów tradycji…. nie zawsze może świadomie przez te osoby.
S: A czy są tutaj ślady dziedzictwa kulinarnego mieszkańców sprzed II wojny światowej ?
DG: Ja tego nie widzę. Jedynie pierniki. Co do innych kulinariów, potraw… to nie. Dlatego tutaj jest taka kulinarna bieda, gdzie panują frytki i karkówka. Dla mnie to wynika z biedy kulturowej. Dlatego tego nie ma. Czasem widuje się jakieś dania z dziczyzny… to powinno się zmienić, ale to jest moim zdaniem, rola dla restauracji, dla świadomych kucharzy. My tego nie damy rady zrobić. My możemy to tylko jakoś podpowiedzieć. Bo przecież mamy tradycje laboranckie, czyli zielarskie, a to już jest pole do działania…./…/ Z drugiej strony, dlaczego żaden kucharz nie pójdzie do archiwum i nie poszuka ? My byśmy chętnie to dofinansowali tylko nikt nie wpadł na taki pomysł, aby na przykład w małych projektach, sfinansować badania kulinariów tego regionu. Jest coraz większy dostęp do cyfrowych archiwaliów i ciekawe publikacje. Mamy Muzeum Karkonoskie, etnografów na naszym terenie. Jednym z najlepszych pomysłów na wydanie publicznych pieniędzy było to, że Urząd marszałkowski, właśnie w ramach programu rozwoju obszarów wiejskich, zlecił Muzeum Etnograficznemu publikację „Mom jo skarb, Smaki tradycji dolnośląskich”. W tym przedsięwzięciu wydarzyło się coś bardzo fajnego… Bo z muzeami jest zawsze taki problem, że to, co gdzieś jest zarchiwizowane, zapisane… nie ma przełożenia na życie. Tymczasem w jednej z tych publikacji po raz pierwszy…między innymi poprzez etnografa Henryka Dumina, który mieszka na naszym terenie ….zamieszczono odniesienia do naszych współczesnych produktów. Np. do sera łomnickiego czy do pierników trzcińskich. Po prostu to jest fajne, że w tej książce coś takiego się pojawiło. To znakomity pomysł, że oni jako etnografowie, potwierdzają w pewnym sensie nić czy też całość tej tradycji. To jedna z rzeczy, które najbardziej mnie ucieszyły… że nasze myślenie znalazło potwierdzenie gdzie indziej. Że to nie jest jakiś nasz pomysł, żeby nie postrzegano go tylko marketingowo, bo to nie o to chodzi. My myślimy o tej tradycji ale my jesteśmy świadomi….. a uważam, że tak powinno być…. że trzeba szukać dróg do tego, by przełożyć to również na życie realne. Bo po co ma istnieć jakaś tradycja, po co ją kultywować ? Po to, by wsadzić ją w gablotę ? To absurdalne. Trzeba szukać przełożenia na realne życie, ale mądrego przełożenia, a nie komercyjnego, które się wyrodzi w jakąś nieprawdę, przełkniętą przez nieświadomego turystę. Uważam, że nie wolno ludzi oszukiwać. Po co robić coś w sposób nieprawdziwy, skoro coś prawdziwego istnieje. Tylko trzeba to wykorzystać.
S: Czy samorząd zobaczył wartość w tym przedsięwzięciu?
DG: Myślę, że tak. Widzę to na przykład po ludziach czy grupach, które samorządowcy nam przysyłają i chwalą się, że jest to jedyne i wyjątkowe tego rodzaju miejsce. Wydaje mi się więc, że u samorządowców jest świadomość, że stworzyliśmy coś wyjątkowego. Wydaje mi się, że propozycja (lokalu) padła ze strony samorządu, także ze względu na inną formułę naszego stowarzyszenia. Naszymi członkami są producenci , artyści, mamy też firmy… działamy trochę na specjalnych zasadach, w oparciu nie tylko o przepisy ustawy o stowarzyszeniach, ale także o przepisy ustawy o rozwoju obszarów wiejskich. To pozwala, by naszymi członkami były również gminy. I to zmienia trochę sytuację… ja uważam, że to jest bardzo cenne. W Polsce to zaczęło się wraz z okresem planowania do unijnego programu LEADER ( pilotażowy program UE, w wyniku którego środki dostała m.in Fundacja Partnerstwo Ducha Gór) . Ja mam wrażenie, że samorządy na początku nie do końca rozumiały to wszystko….., ale ….czasami uważam, że warto jest coś narzucić…”proszę bardzo, jeśli stworzycie lokalną grupę działania jako samorządy i inne podmioty, to wtedy
macie dostęp do takich a takich środków”. Być może ktoś może powiedzieć: „Unia coś narzuciła i powiedziała: dostaniecie kasę jak się zrzeszycie”. I być może gdzieniegdzie to też tak jest. Ludzie zrzeszają się, by osiągnąć cel finansowy. Ale czasami to narzucenie powoduje, że ludzie nie mając wyjścia, muszą zaczynać się dogadywać. To trochę jak z dziećmi… takie są reguły i róbcie z tym co chcecie… Wiadomo, że w różnych miejscach w Polsce różnie się to toczy, ale czasem rozpoczyna procesy takie jak u nas – zrozumienia przez samorząd, że to jakie mamy pomysły jako ludzie, może bardziej kreatywne, mniej urzędnicze… posłuży całemu regionowi. Bo wszyscy na tym skorzystają. /…/ To nie jest tak, że każdy może zostać naszym członkiem. Gdy zaczynaliśmy prowadzenie galerii, zaczęli przychodzić do nas różni ludzie z zamiarem „będziemy tu sprzedawać”. Pomyślałam: „tyle czasu na to pracowaliśmy, trzeba ustalić jakieś reguły”. Ustaliliśmy, że najpierw trzeba zostać naszym członkiem, trzeba się z nami zapoznać i my musimy kogoś poznać. Nie może ktoś przyjść, sprzedawać, a my nie wiemy kto to jest, bo wtedy nie możemy zaświadczyć o prawdziwości tego produktu. Narzuciłam taką regułę. I mam wrażenie , że wszyscy zaczęli się do czegoś poczuwać. Gdy trzeba zapłacić tę składkę, 100 złotych rocznie, gdy ludzie coś muszą włożyć, to zaczynają chcieć też coś wyciągać. Zaczynają się przyglądać, po prostu się angażować. Ponieważ mieliśmy na to pieniądze ze środków LEADER…. jeździliśmy na różnego rodzaju przedsięwzięcia, jarmarki itd… i to był kolejny sposób na animację takich ludzi; „nie dawać im wszystkiego, nie wozić ich, nie pieścić …”, bo bardzo często tak to wygląda… tylko powiedzieć przykładowo:”możemy sfinansować wam przejazd, ale dogadajcie się by razem pojechać”. Takie proste środki okazały się niesłychanie cementujące. Oni zaczęli się ze sobą dogadywać, zaczęli widzieć z kim im po drodze. Proponowali nam na przykład: „Będziemy promować Lokalną Grupę Działania, pojedzie nas trójka jednym autem. Jeśli nam sfinansujecie przejazd, to super”. To są moim zdaniem, takie proste mechanizmy, także po to, aby ludzi nie zepsuć. Na paru wyjazdach byliśmy razem, było super. Oczywiście napracowaliśmy się, bo przykładowo trzeba było rozstawić stoisko, sprzedawać…ale takie wyjazdy były niesłychanie udane pod względem ludzkiej współpracy.
.S: A na ile udał się pomysł wypromowania „marki lokalnej”
DG: Myśmy tę markę tak naprawdę mieli, ale nie mieliśmy tego znaczka. Myśmy nad tą jakością tak naprawdę dawno pracowali. Jeśli w ciągu 2-3 lat, byliśmy na sześćdziesięciu paru wyjazdach, to proszę sobie wyobrazić… ludzie w Polsce zaczęli nas kojarzyć, bo nasze stoiska wyglądały fajnie. Mieliśmy co zaoferować. Markę więc mieliśmy w sensie jakościowym, ale nie mieliśmy tej „wisienki na torcie”. Wtedy pomoc FIO i otworzenie galerii pomogło nam w dopięciu tego projektu. Nie mogliśmy tego zrobić z publicznych pieniędzy, więc wyłożyliśmy swoje, na zastrzeżenie znaku. Nazwaliśmy to Karkonoska Marka Lokalna Skarby Ducha Gór. Musieliśmy zapłacić za prawnika i opracowanie znaku… i teraz to jest dopiero początek takiego… „przyklejania” tego znaczka. Obawiam się tylko jednego. Jeśli nie będziemy w stanie utrzymać takich miejsc jak galeria, będzie nam z tą marką bardzo trudno. Dlatego, że to jest inicjatywa całkowicie oddolna. Trochę inne cele ma duży biznes. I na razie nie ma, póki co… próbujemy, bo współpracujemy tez z biznesem, ale póki co… to się nie przenika. Jakoś nie można znaleźć właściwego połączenia tego, co my robimy… ale dla mnie ono jest jasne i oczywiste. Jeżeli ktoś chciałby to dostrzec, że to jest wielka wartość i że może również na tym skorzystać. Ale mimo współpracy z biznesem, nie mogę znaleźć i nie widzę tego połączenia.
S:Jak ono miałoby wyglądać ?
DG: Chociażby w ten sposób, że okoliczni hotelarze, restauracje itd…. wykorzystywali lokalne produkty i chwalili się nimi. Jeżeli w różnych miejscach w regionie ludzie mogliby powiedzieć, choćby turystom: „tak mamy lokalne produkty, mamy markę lokalną”. To jest to, o co by nam chodziło. W tym roku robimy taki prekursorski projekt, chcemy, by w kilku miejscach zawisły specjalne oszklone szafy i by w nich pokazywano lokalne produkty. To nie jest nic wielkiego, a o coś takiego chodzi. Tylko, żeby ta druga strona była w stanie dostrzec ogromną wartość tego i że tego ludzie potrzebują.
S: Próbowaliście i nie wyszło?
DG: Z tymi, z którymi próbowaliśmy, nie wyszło. Ale myślę, że to jest dopiero początek. Nie ma się tym co zrażać. Nie mogę też powiedzieć, że nikt nie chce, bo każdego przecież nie zapytaliśmy. Chcemy rozpocząć, powieszeniem gablot z lokalnymi produktami w różnych miejscach. Pokazać, że w miejscach komercyjnych, takie coś może zaistnieć. I żeby ludzie zaczęli na tym budować. Mamy też inny pomysł – uświadomienie kucharzy i gestorów…. nawet jeśli mamy mało tych produktów na naszym terenie…. zacznijmy je oznaczać w kartach. Jeżeli nie mamy potraw, bo z tym jest wielki problem, nie mamy tutaj na tych ziemiach dziedzictwa od dziada pradziada, to serwujmy dania własnego pomysłu z wykorzystaniem produktów lokalnych albo szukajmy dań, które ktoś ze sobą tutaj przywiózł. Odnajdujmy je i pokazujmy. Przykładem jest gmina Mysłakowice, która gdy ma jakąś oficjalną wizytę, kupuje od nas lokalne produkty. To powinno być właśnie coś takiego. Wspierają tak, jak mogą. Czy inny przykład – starostwa, które też kupowało od nas produkty. Nie są to nie wiadomo jakie akcje, ale przejaw większej świadomości. Oczywiście nie uzurpujemy sobie prawa do wiedzy tajemnej i jedynej… to oczywiste. Ale jeśli przez tyle lat, udało nam się wypracować tych kilkunastu producentów, to nie jest taka prosta sprawa. Bo ja obawiam się jednej rzeczy: jeśli my tego nie zrobimy, to zrobi to ktoś inny, w sposób inny.
S: Gorszy ?
DG: Nie chcę powiedzieć gorszy, ale ….. obserwuję ruchy różnych ludzi. Wiem, że ludzie uważnie obserwują to, co my robimy. Bo jesteśmy prekursorami wielu rzeczy i widać, że to może się również przełożyć na biznes. Ale zamiast to robić z nami…. z jakąś kulturą że tak powiem… czy prawdziwością… idzie to czasem całkowicie gdzieś „bokiem”. Turysta da sobie różne rzeczy wcisnąć, bo skąd on ma wiedzieć. Taka jest prawda.
Rozmawiała Dorota Nygren (Polskie Radio), lipiec 2014.
Warte polecenia: www.krainaduchagor.org , www.duchgor.org
a także ..
– wydany przez Partnerstwo Ducha Gór „Przewodnik Turystyczny” oraz „Wędrówki po krainie Ducha gór” – tam można znaleźć informacje o hodowcach ryb, gospodarstwach agroturystycznych i obiektach godnych odwiedzenia.
– „Mom jo skarb… Smaki tradycji Dolnośląskich”, publikacja pod red. E.Berendt opracowana przez Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Wrocław 2012